Marek Grechuta był artystą organicznym. Szedł za swoim wewnętrznym głosem
W piękny słoneczny dzień dziewiątego października siedziałem w parku znanego uzdrowiska, oddając się pasjonującej, choć w miarę czytania, coraz bardziej przygnębiającej lekturze. Był to artykuł światowej sławy uczonego - astronoma. Niestety, prof. Wolszczan - o nim to mowa - nie dawał szans napotkania w bezmiarach kosmosu jakichś innych istot inteligentnych, z którymi moglibyśmy się porozumieć. Wizja zaiste przybijająca. Oto w maleńkim zaułku, w znikomej odrobinie czasu, gatunek człowieczy usiłujący rozgarnąć mrok. Oto istota myśląca i czująca, uporczywie i beznadziejnie szukająca odpowiedzi, skąd ona i po co Niepewność w każdym względzie. I cóż możemy jej przeciwstawić? Jedynie poczucie bliskości, wzajemne pocieszenie. Nie bójmy się użyć tego słowa - miłość.
Telefon z radia wyrwał mnie z tych rozmyślań. Jakiś głos, zawiadamiając, że właśnie umarł Marek Grechuta, zapytywał równocześnie, czy zechciałbym w związku z tym coś powiedzieć... Odpowiedziałem "nie". Jednak po chwili po owej wieści jak uderzenie myśl dalsza przyszła:tak, TO się przybliżało. Ale że już? Gdzież On teraz - Marek?
Mam Go w pamięci. Od pierwszego znaczącego wystąpienia, podczas festiwalu piosenkarzy studenckich w Krakowie w 1967 r. Po ostatnią krótką rozmowę, nie aż tak dawno. Żyliśmy w tym samym mieście, pracowaliśmy, można powiedzieć, "w tej samej kopalni". Obdarzaliśmy się respektem i życzliwością, stawiam nawet na sympatię. Przez ostatnie lata współpracowaliśmy z grupą tych samych muzyków. Zdarzyło nam się nieraz pogadać, podzielaliśmy sporo poglądów. To niejako po mnie (kiedy wyjechałem za granicę i do Piwnicy pod Baranami już nie wróciłem) Marek na stałe tam zagościł. Był już wtedy znakomicie określonym i wypromowanym artystą i opowieści o ukształtowaniu artystycznym Marka przez Piwnicę należy między bajki włożyć.
Ja byłem starszy, on dopiero zaczynał. Wiedzieliśmy, że każdy z nas dysponuje innymi atutami, innym "kolorytem". Że w sztuce jest miejsce dla wielu i dla różnorodności. Na próby - bo były takie - zestawiania nas niemal na sportowy sposób patrzyliśmy z wystarczającą trzeźwością. Przyznaję, że na początku, poznawszy twórczość zespołu Anawa, niekoniecznie najbardziej zachwyciłem się akurat solistą. Jego, wtedy tak uważałem, "cukierkowatość" budziła mój sceptycyzm. Świetny zdał mi się przede wszystkim zespół. Soczystość, oryginalność brzmienia, profesjonalizm. W tym widziałem siłę przedsięwzięcia. A jednak wkrótce ze strony tego "amorkowatego młodzieńca" pojawiły się propozycje naprawdę nowe. Zobaczyłem artystę wyrazistego i odrębnego. Umiejącego nadać swym propozycjom specyficzną, świeżą oprawę. Aranżację adekwatną do zawartości tekstu. Przy okazji unowocześnioną, atrakcyjną w swojej funkcjonalności. Zaimponowało mi sięgnięcie po teksty z "Wesela", wiersze Micińskiego, Nowaka i wielu współczesnych poetów, zwłaszcza Leszka A. Moczulskiego. Przy tym jego piosenki były dostępne, atrakcyjne dla szerokiej publiczności. Jakoś umiał to łączyć.
Marek Grechuta był artystą organicznym. Szedł za swoim wewnętrznym głosem. Niezależnie od różnorakich koniunktur, w tym i estetycznych. Realizował się jako osoba i jako twórca. Choroba, z którą borykał się przez lata, była ciosem. Straszliwą ironią losu. Nikt nie poznał jego cierpienia, walki, jaką toczył o własne możliwości i tożsamość. I w tych okolicznościach zachował naturalność i życzliwość dla innych. Był szlachetnym, odpowiedzialnym, porządnym, życzliwym facetem.
Słucham i czytam, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że trwa wyścig przesady i egzaltacji. Niemal konkurs w formułowaniu pochwał, podkreślaniu szczególnych związków. A przy okazji promocja własnych zasług, usług i odegranej roli. Najlepiej zawierzmy normalnym ludziom. Oni naprawdę przyswoili i pokochali Grechuty śpiewanie. I to jest trwała zdobycz Marka. Najrzetelniejszy Jego sukces. W swoim pierwszym przeboju śpiewał: "Weź to serce wyjdź na drogę" Teraz, kiedy już stąd powędrował, jestem pewny - miliony serc towarzyszą Mu w tej trasie. Odprowadzają Go.
Żegnaj, Kolego... Jakkolwiek prędko unicestwia się proch, z któregośmy tu - w tej odrobinie czasu na Ziemi - Ty nie ulegniesz szybkiemu zapomnieniu.
Telefon z radia wyrwał mnie z tych rozmyślań. Jakiś głos, zawiadamiając, że właśnie umarł Marek Grechuta, zapytywał równocześnie, czy zechciałbym w związku z tym coś powiedzieć... Odpowiedziałem "nie". Jednak po chwili po owej wieści jak uderzenie myśl dalsza przyszła:tak, TO się przybliżało. Ale że już? Gdzież On teraz - Marek?
Mam Go w pamięci. Od pierwszego znaczącego wystąpienia, podczas festiwalu piosenkarzy studenckich w Krakowie w 1967 r. Po ostatnią krótką rozmowę, nie aż tak dawno. Żyliśmy w tym samym mieście, pracowaliśmy, można powiedzieć, "w tej samej kopalni". Obdarzaliśmy się respektem i życzliwością, stawiam nawet na sympatię. Przez ostatnie lata współpracowaliśmy z grupą tych samych muzyków. Zdarzyło nam się nieraz pogadać, podzielaliśmy sporo poglądów. To niejako po mnie (kiedy wyjechałem za granicę i do Piwnicy pod Baranami już nie wróciłem) Marek na stałe tam zagościł. Był już wtedy znakomicie określonym i wypromowanym artystą i opowieści o ukształtowaniu artystycznym Marka przez Piwnicę należy między bajki włożyć.
Ja byłem starszy, on dopiero zaczynał. Wiedzieliśmy, że każdy z nas dysponuje innymi atutami, innym "kolorytem". Że w sztuce jest miejsce dla wielu i dla różnorodności. Na próby - bo były takie - zestawiania nas niemal na sportowy sposób patrzyliśmy z wystarczającą trzeźwością. Przyznaję, że na początku, poznawszy twórczość zespołu Anawa, niekoniecznie najbardziej zachwyciłem się akurat solistą. Jego, wtedy tak uważałem, "cukierkowatość" budziła mój sceptycyzm. Świetny zdał mi się przede wszystkim zespół. Soczystość, oryginalność brzmienia, profesjonalizm. W tym widziałem siłę przedsięwzięcia. A jednak wkrótce ze strony tego "amorkowatego młodzieńca" pojawiły się propozycje naprawdę nowe. Zobaczyłem artystę wyrazistego i odrębnego. Umiejącego nadać swym propozycjom specyficzną, świeżą oprawę. Aranżację adekwatną do zawartości tekstu. Przy okazji unowocześnioną, atrakcyjną w swojej funkcjonalności. Zaimponowało mi sięgnięcie po teksty z "Wesela", wiersze Micińskiego, Nowaka i wielu współczesnych poetów, zwłaszcza Leszka A. Moczulskiego. Przy tym jego piosenki były dostępne, atrakcyjne dla szerokiej publiczności. Jakoś umiał to łączyć.
Marek Grechuta był artystą organicznym. Szedł za swoim wewnętrznym głosem. Niezależnie od różnorakich koniunktur, w tym i estetycznych. Realizował się jako osoba i jako twórca. Choroba, z którą borykał się przez lata, była ciosem. Straszliwą ironią losu. Nikt nie poznał jego cierpienia, walki, jaką toczył o własne możliwości i tożsamość. I w tych okolicznościach zachował naturalność i życzliwość dla innych. Był szlachetnym, odpowiedzialnym, porządnym, życzliwym facetem.
Słucham i czytam, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że trwa wyścig przesady i egzaltacji. Niemal konkurs w formułowaniu pochwał, podkreślaniu szczególnych związków. A przy okazji promocja własnych zasług, usług i odegranej roli. Najlepiej zawierzmy normalnym ludziom. Oni naprawdę przyswoili i pokochali Grechuty śpiewanie. I to jest trwała zdobycz Marka. Najrzetelniejszy Jego sukces. W swoim pierwszym przeboju śpiewał: "Weź to serce wyjdź na drogę" Teraz, kiedy już stąd powędrował, jestem pewny - miliony serc towarzyszą Mu w tej trasie. Odprowadzają Go.
Żegnaj, Kolego... Jakkolwiek prędko unicestwia się proch, z któregośmy tu - w tej odrobinie czasu na Ziemi - Ty nie ulegniesz szybkiemu zapomnieniu.
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.