Melo-mania jest tak powszechna, że Melo-farsa nam raczej nie grozi
Jest robota dla Mela Gibsona! Koniec ze ślęczeniem nad telefonem i zajadaniem się chipsami nocą w pustym salonie. Zaledwie dwa miesiące od chwili, kiedy na autostradzie w Malibu pijany aktor przekonywał policjantów, że Żydzi uwielbiają się bawić zapałkami, z dalekiej Polski nadeszła dla niego propozycja nie do odrzucenia. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, Gibson wcieli się w postać Jana III Sobieskiego w poświęconym odsieczy wiedeńskiej filmie "Victoria". Co więcej, osobiście ten film wyreżyseruje. Najdroższy obraz w historii polskiej kinematografii zamierza wyprodukować biznesmen Mariusz Białek, który wcześniej zajmował się handlem nieruchomościami. Ciekawe, co o tym myślą hollywoodzcy producenci i dystrybutorzy, którzy w odwecie za pijackie gadanie skazali Gibsona na kwarantannę. Jeszcze wczoraj mogli kontrolować temperament aktora, czerpiąc korzyści majątkowe z jego niebywałej popularności. A dziś to my mamy Mela w garści i nie zawahamy się go użyć.
Do czego? Przede wszystkim do skorygowania wizerunku Polaka w oczach świata. Prawda jest bowiem taka, że zachodni reżyserzy od lat dorabiają nam gębę awanturników, pijaków i złodziei, a w najlepszym razie policjantów, piekarzy i nielegalnych robotników budowlanych. Już w nakręconym w 1951 r. filmie Elii Kazana "Tramwaj zwany pożądaniem" pojawia się niejaki Stanley Kowalski, który nałogowo pije, pali, uprawia hazard, demoluje mieszkanie, bije kobiety i - co najgorsze - nigdy nie zmienia przepoconej koszuli. Trzeba jednak przyznać, że Kowalski z twarzą Marlona Brando to bohater dramatyczny, podobny trochę do Włochów sportretowanych przez Martina Scorsese w znakomitym filmie "Wściekły byk". Ze znacznie niższej półki pochodzi filmowa drobnica, w której roi się od "polaczków", wpisanych do scenariusza tylko po to, by mogli rzucić "polskie przekleństwo" albo zawołać "na zdrowie!". Tak jest choćby w "Polskim weselu" Theresy Connelly z 1988 r., gdzie zamieszkała na przedmieściach Detroit rodzina Pszoniaków, która oddaje się głównie chlaniu wódy i wcinaniu kiszonych ogórków, nie mówiąc już o puszczaniu się na lewo i prawo z przypadkowymi partnerami.
Na szczęście ostatnio sytuacja w zachodnim filmie zaczyna się zmieniać. Wprawdzie Gary Grobowski, bohater komedii romantycznej Peytona Reeda "Sztuka zrywania", też wygląda na przygłupa, całymi dniami gra na playstation i wbrew sugestiom swojej dziewczyny nie chce chodzić na siłownię, ale ma przynajmniej poczucie humoru. A poza tym nosi T-shirt z napisem: "I'm Polish. I'm proud", czym od razu zjednuje sobie widzów. Głównie polskich, ale dobre i to. Nie wiadomo, czy dorównają mu urokiem nasi robotnicy pracujący na czarno w Londynie, bo zdjęcia do "Takich czasów" Kena Loacha dopiero ruszają. Niemniej jest szansa, że zachodnie kino wyjdzie naprzeciw polskiemu rządowi, który promuje nasz kraj szczerą gębą hydraulika.
Tyle że chciałoby się czegoś więcej. Oczywiście, miał rację Gombrowicz, kiedy pisał, że "nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę", ale... chodzi o to, żeby była to gęba bardziej atrakcyjna. Gęba Jana III Sobieskiego z pewnością taka nie jest, choćby ze względu na poczwórny podbródek naszego władcy. Normalnie grałby go Krzysztof Globisz, co bez wątpienia nie przysporzyłoby nam fanów na Zachodzie. W tej sytuacji każdy przyzna, że Mel Gibson spada nam z nieba. Nawet jeśli ostatnio przytył nieco od wchłaniania chipsów, jego rola w filmie i tak spowoduje, że polski król stanie się bożyszczem wszystkich kobiet i gejów w Europie, a może i za oceanem. Melo-mania jest tak powszechna, że Melo-farsa nam raczej nie grozi. "Victoria" na pewno zasłuży na kilka Oscarów, a myśl, że Sobieski planował zjednoczyć narody chrześcijańskie, by bronić je przed zalewem islamu, przemyci się w napisach końcowych. A potem wypadki potoczą się lawinowo. Islamscy fundamentaliści uznają, że karykatury Mahometa i papieskie przestrogi to pikuś w porównaniu z filmem o klęsce Turcji, i wypowiedzą nam świętą wojnę. Oczywiście, że staniemy do walki. Nie zrobimy tego dla Polski czy Europy. Zrobimy to dla kultury obrazkowej. Pod wodzą Gibsona nareszcie zapomnimy o hydrauliku i poczujemy, jak biją nam w piersiach waleczne serca. I będziemy boki zrywać, kiedy nasz idol zaprezentuje wrogom obnażony tyłek. Gorzej, jeśli dosięgnie go w tym momencie przypadkowa kula. A my ze zdumieniem stwierdzimy, że zmienników do roli Sobieskiego w tej wojnie nie przewidziano.
Do czego? Przede wszystkim do skorygowania wizerunku Polaka w oczach świata. Prawda jest bowiem taka, że zachodni reżyserzy od lat dorabiają nam gębę awanturników, pijaków i złodziei, a w najlepszym razie policjantów, piekarzy i nielegalnych robotników budowlanych. Już w nakręconym w 1951 r. filmie Elii Kazana "Tramwaj zwany pożądaniem" pojawia się niejaki Stanley Kowalski, który nałogowo pije, pali, uprawia hazard, demoluje mieszkanie, bije kobiety i - co najgorsze - nigdy nie zmienia przepoconej koszuli. Trzeba jednak przyznać, że Kowalski z twarzą Marlona Brando to bohater dramatyczny, podobny trochę do Włochów sportretowanych przez Martina Scorsese w znakomitym filmie "Wściekły byk". Ze znacznie niższej półki pochodzi filmowa drobnica, w której roi się od "polaczków", wpisanych do scenariusza tylko po to, by mogli rzucić "polskie przekleństwo" albo zawołać "na zdrowie!". Tak jest choćby w "Polskim weselu" Theresy Connelly z 1988 r., gdzie zamieszkała na przedmieściach Detroit rodzina Pszoniaków, która oddaje się głównie chlaniu wódy i wcinaniu kiszonych ogórków, nie mówiąc już o puszczaniu się na lewo i prawo z przypadkowymi partnerami.
Na szczęście ostatnio sytuacja w zachodnim filmie zaczyna się zmieniać. Wprawdzie Gary Grobowski, bohater komedii romantycznej Peytona Reeda "Sztuka zrywania", też wygląda na przygłupa, całymi dniami gra na playstation i wbrew sugestiom swojej dziewczyny nie chce chodzić na siłownię, ale ma przynajmniej poczucie humoru. A poza tym nosi T-shirt z napisem: "I'm Polish. I'm proud", czym od razu zjednuje sobie widzów. Głównie polskich, ale dobre i to. Nie wiadomo, czy dorównają mu urokiem nasi robotnicy pracujący na czarno w Londynie, bo zdjęcia do "Takich czasów" Kena Loacha dopiero ruszają. Niemniej jest szansa, że zachodnie kino wyjdzie naprzeciw polskiemu rządowi, który promuje nasz kraj szczerą gębą hydraulika.
Tyle że chciałoby się czegoś więcej. Oczywiście, miał rację Gombrowicz, kiedy pisał, że "nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę", ale... chodzi o to, żeby była to gęba bardziej atrakcyjna. Gęba Jana III Sobieskiego z pewnością taka nie jest, choćby ze względu na poczwórny podbródek naszego władcy. Normalnie grałby go Krzysztof Globisz, co bez wątpienia nie przysporzyłoby nam fanów na Zachodzie. W tej sytuacji każdy przyzna, że Mel Gibson spada nam z nieba. Nawet jeśli ostatnio przytył nieco od wchłaniania chipsów, jego rola w filmie i tak spowoduje, że polski król stanie się bożyszczem wszystkich kobiet i gejów w Europie, a może i za oceanem. Melo-mania jest tak powszechna, że Melo-farsa nam raczej nie grozi. "Victoria" na pewno zasłuży na kilka Oscarów, a myśl, że Sobieski planował zjednoczyć narody chrześcijańskie, by bronić je przed zalewem islamu, przemyci się w napisach końcowych. A potem wypadki potoczą się lawinowo. Islamscy fundamentaliści uznają, że karykatury Mahometa i papieskie przestrogi to pikuś w porównaniu z filmem o klęsce Turcji, i wypowiedzą nam świętą wojnę. Oczywiście, że staniemy do walki. Nie zrobimy tego dla Polski czy Europy. Zrobimy to dla kultury obrazkowej. Pod wodzą Gibsona nareszcie zapomnimy o hydrauliku i poczujemy, jak biją nam w piersiach waleczne serca. I będziemy boki zrywać, kiedy nasz idol zaprezentuje wrogom obnażony tyłek. Gorzej, jeśli dosięgnie go w tym momencie przypadkowa kula. A my ze zdumieniem stwierdzimy, że zmienników do roli Sobieskiego w tej wojnie nie przewidziano.
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.