Nie można już trzymać Boga z dala od polityki zagranicznej - twierdzi Madeleine Albright
Ameryka staje się teokracją" - ostrzega Kevin Phillips, do niedawna strateg republikanów. "Trzeba otworzyć politykę na pierwiastek duchowy i dialog religii" - twierdzi Madeleine Albright, była sekretarz stanu. "Zmian w polityce zagranicznej, spowodowanych przez renesans amerykańskich kościołów konserwatywnych, nie sposób przecenić" - pisze politolog Walter Russell Mead. I dodaje: "ale to nie jest powód do paniki". Jeśli dać wiarę dyskusjom, które rozgorzały w USA, to religia odgrywa w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych mniej więcej taką rolę jak w Europie za czasów krucjat. Religijny ferwor ukierunkowuje podobno wiele posunięć Białego Domu i amerykańskiej dyplomacji, a to za sprawą wpływów pozyskanych ostatnio przez konserwatywne odłamy protestantyzmu.
Religijność i oświecenie
Amerykanie zawsze byli narodem religijnym. Wielość wyznań sprawiła, że Alexis de Tocqueville, opisując Amerykę, zwrócił uwagę, iż mieszkańcy tego kraju od początku myśleli o tym, jak religia może wesprzeć demokrację i pluralizm. Myśl polityczna ojców założycieli była oparta na filozofii oświecenia, angielskiej tradycji prawnej i demokratycznych tradycjach antyku. Na tym fundamencie udało się stworzyć republikę szanującą duchowość obywateli i wolną od religijnej nietolerancji. James Madison, czwarty prezydent USA, pisał, że droga do sukcesu republiki polega na "zamknięciu w granicach jednego społeczeństwa tak wielu odmiennych klas obywateli, by tworzenie przez większość niesprawiedliwych związków stało się mało możliwe". Mnogość wyznań nie doprowadziła więc do dramatycznych konfrontacji, a wpływ poszczególnych kościołów na politykę był ograniczany przez interesy pozostałych.
Amerykańscy protestanci nie rezygnowali jednak z wywierania presji na Waszyngton. Jeśli polityka budziła ich moralny sprzeciw, zalewali Kongres petycjami. Przykładem skutecznej interwencji grup religijnych był protest przeciw polityce handlowej USA w latach wojen opiumowych (1834-1860). USA próbowały równoważyć deficyt w handlu z Pekinem, importując do Chin opium z Turcji i Indii; praktyka ta została ukrócona w wyniku interwencji amerykańskich misjonarzy w Chinach oraz wiernych, których zmobilizowali w Ameryce. W ostatnich latach dwa odłamy Kościoła protestanckiego, fundamentaliści i ewangelicy, uzyskały jednak duży wpływ na politykę, także zagraniczną. Szczególny niepokój budzi to, że ich przekonania religijne, na przykład w kwestii walki z islamem, poparcia dla Izraela i dialogu z innymi wyznaniami, są konfliktogenne.
Uczeń czarnoksiężnika
Ameryka przeżywa religijny renesans. Straciły jednak na popularności główne, z natury tolerancyjne nurty protestantyzmu: metodyści, prezbiterianie, baptyści, luteranie i Kościół episkopalny. Katolicy, choć jest ich w USA wielu, nie są wpływową grupą. Choćby dlatego, że ich rosnące szeregi tworzą w dużej mierze biedni imigranci z Ameryki Łacińskiej. Rośnie znaczenie zmarginalizowanych kiedyś odłamów protestantyzmu: zielonoświątkowców, fundamentalistów i ewangelików. Wierni tych kościołów sami wybrali niegdyś emigrację na obrzeża życia społecznego. Gdy w latach 20. doszło do konfrontacji między zwolennikami teorii Darwina a konserwatywnymi protestantami, wśród tych drugich nastąpił rozłam. Wyłoniła się grupa "separatystów", którzy postanowili się odwrócić od społeczeństwa otwartego na świeckie teorie naukowe. Jej szczególnie radykalny odłam, fundamentaliści, zamknął się w dobrowolnej izolacji. Nieco mniej doktrynalnie usposobieni protestanci, neoewangelicy, odcięli się od fundamentalistów, pozostali przy literalnym rozumieniu Biblii i wybrali tylko częściowe oderwanie od spraw publicznych. Pozostali są skłonni do dialogu z innymi nurtami chrześcijaństwa.
Dla polityki zagranicznej szczególne znaczenie ma stosunek tych grup do dialogu z katolikami, muzułmanami i innymi wyznaniami, a także religijny zapał, z jakim popierają Izrael, wojnę na Bliskim Wschodzie i ortodoksyjnych Żydów. Prawdą jest jednak, że gdyby nie Karl Rove, doradca prezydenta Busha, nie byłoby to dla spraw światowych tak ważne. Rove, projektant sukcesów wyborczych Busha juniora i Partii Republikańskiej, wprowadził radykalnych fundamentalistów i ewangelików na salony polityczne. Szukając sposobu na poszerzenie bazy wyborczej republikanów, pracował nad politycznym obudzeniem najbardziej konserwatywnych grup protestanckich. Pod względem wyników wyborczych odniósł sukces. Związany z ewangelikami George W. Bush, zaliczający się do grupy "nowo narodzonych chrześcijan", krótko cieszył się bezwarunkowym poparciem elektoratu, który stanął za nim murem w sprawie interwencji w Iraku. Szybko okazało się, że bez poparcia tej grupy nie da się przeforsować żadnej decyzji prezydenta.
Kevin Phillips w książce "Amerykańska teokracja" twierdzi wręcz, że Bush stał się zakładnikiem fundamentalistów i ewangelików. Prezentujący bardziej stonowane opinie Walter Russell Mead w eseju "Kraj Boga?" ogranicza się do refleksji, że wrogie nastawienie fundamentalistów do przedstawicieli innych wyznań może być przyczyną kłopotów w polityce zagranicznej. Wspomina też z melancholią, że liberalny protestantyzm był religią ojców założycieli i duchowym zapleczem mężów stanu, którzy przeprowadzili Amerykę przez wojny światowe oraz lata zimnej wojny. Rove oddał zaś decydujący głos polityczny grupom jak najdalszym od skłonności do pokojowego rozwiązywania sporów i pluralizmu. Wśród republikanów zapanowała moda na "nieprzyznawanie się" do prezydenta Busha, widoczna w kampanii przed wyborami uzupełniającymi do Kongresu.
Koniec świata
Prąd kulturowy, który ożywił konserwatywne nurty protestantyzmu, reanimuje animozje między nimi a innymi wyznaniami. Do głosu dochodzi tradycyjna niechęć tych kościołów do międzynarodowej współpracy, a zwłaszcza ponadnarodowych struktur politycznych. Fundamentaliści nie chcą mieć do czynienia z ONZ zrzeszającą państwa różnych wyznań. Zdumiewające powodzenie, jakim cieszy się seria książek "Left Behind" (Pozostawieni z tyłu) Tima LaHaye'a i Jerry'ego Jenkinsa, powinno dać do myślenia. Wielomilionowe nakłady dowodzą popularności przekonań religijnych, na których oparta jest ta opowieść o wniebowstąpieniu wybranych. Mniej więcej od początku XIX wieku pewne grupy konserwatywnych protestantów przyjęły własną interpretację Apokalipsy św. Jana. Zgodnie z nią ludzkość czeka Armagedon, który będzie ostatecznym starciem dobra ze złem. Dla wielu tzw. nowo narodzonych chrześcijan (protestantów, którzy przeszli ponowną konwersję jako dorośli) będzie to moment fizycznego wniebowstąpienia, podczas gdy inni zostaną "pozostawieni z tyłu". Ma się to zdarzyć, według wielu Amerykanów, lada moment, bo wojna w Iraku jest wypełnieniem proroctw i oznacza, że ostateczna walka się rozpoczęła. Na oficjalnej stronie internetowej serii "Left Behind" zamieszczono wyniki sondażu, według których 42 proc. Amerykanów uważa, że koniec świata się zaczął. Taka interpretacja Apokalipsy nie jest zgodna z nauką Kościoła katolickiego i wielu wyznań protestanckich. Powieść LaHaye'a i Jenkinsa wyraża niechęć "nowo narodzonych chrześcijan" do międzynarodowych organizacji (ONZ służy opanowaniu świata przez Antychrysta). Nie oszczędza katolików (Watykan też jest narzędziem Antychrysta) ani "nie odrodzonych" protestantów, których Królestwo Boże ominie na równi z niewiernymi i katolikami. Los ten będzie oszczędzony religijnym Żydom, którzy nawrócą się w ostatnich dniach apokalipsy.
Zrozumienie religijnego przywiązania fundamentalistów i ewangelików do sprawy Izraela powinno przynieść ulgę tym, którzy przypisują szczególne wpływy lobby izraelskiemu w Ameryce. Organizacje żydowskie nie zdziałałyby bowiem wiele, gdyby nie wsparcie tych protestantów, dla których jest to religijnym obowiązkiem. Starają się oni tak wpływać na politykę zagraniczną USA, by zmierzała ku wypełnieniu obietnicy, którą Bóg złożył Abrahamowi. Jak pisze Mead, "wierzą oni, że Bóg Abrahama pobłogosławi Amerykę, jeśli ona będzie błogosławić Izraelowi".
Powrót Boga
Wnioski, jakie z renesansu religii wyciąga Madeleine Albright, napawają większym optymizmem. "Nie można już trzymać Boga z dala od polityki zagranicznej" - pisze w książce "The Mighty & The Almighty" (Potężni i wszechmocny). Albright uważa, że wzrost politycznego znaczenia fundamentalistów i ewangelików oraz konfrontacja z wojowniczym islamem musi położyć kres chłodnej, intelektualnej polityce zagranicznej, niegdyś uprawianej przez Kissingera. Religia, a właściwie religie muszą się znaleźć, zdaniem pani sekretarz, w centrum myślenia o polityce zagranicznej, stały się bowiem treścią życia wielkich populacji i potencjalnym zarzewiem konfliktów. Najwyższa pora, by duchowy pierwiastek przeniknął do świata dyplomacji. Albright zwraca uwagę na renesans religijny w Indiach i krajach islamu, a nade wszystko przypomina polityczne wpływy Jana Pawła II. Przykładem tchnięcia religijnego ducha w politykę jest dla niej wspieranie przemian społecznych w Polsce przez Kościół katolicki i papieża. Jak pisze Albright, Jan Paweł II zrealizował obietnicę zawartą w przydomku biskupów Rzymu "pontifex maximus" (największy budowniczy mostów) i zbudował most łączący zachód Europy z jej wschodem.
Zdaniem Albright, przykładem błędów amerykańskiej polityki zagranicznej, polegających na braku zrozumienia dla siły religijnej motywacji, było poparcie USA dla szacha Iranu Rezy Pahlaviego. Zlekceważono wtedy religijną opozycję. Waszyngton nie docenił siły, która miała pchnąć zwolenników ajatollaha Chomeiniego do obalenia szacha. W poszukiwaniu w regionie innego sojusznika, który mógłby się stać zaporą dla politycznej ekspansji Sowietów, Amerykanie wsparli afgańską partyzantkę. Tam zaś niedowartościowanie religijnego pierwiastka okazało się grzechem obu zimnowojennych mocarstw, do dziś brzemiennym w skutki. Dlatego współczesną politykę zagraniczną musi cechować szacunek i zrozumienie dla uczuć religijnych. Albright zdaje się jednak nie doceniać niechęci fundamentalistów do tego, co nazywają "papizmem".
Jądro demokracji
Przy wszystkich niepokojących elementach religijnego odrodzenia w Ameryce należy przypomnieć, że pomnożyła się też liczba tzw. katolików Jana Pawła II, społecznie konserwatywnych, lecz nieskłonnych do konfrontacyjnej polityki zagranicznej. Główne nurty protestantyzmu, choć ostatnio mniej popularne, są przesycone tradycją tolerancji i dialogu. Nienaruszony pozostaje fundament republiki, której ojcowie czerpali od Johna Locke'a, protoplasty liberalizmu i oświeceniowej tolerancji. Chrześcijaństwo i oświecenie były, jak pisze Marcin Król w "Historii myśli politycznej", elementami konstytutywnymi współczesnej myśli politycznej, na niej zbudowano nową republikę. W ten sposób powstało społeczeństwo, w którym pluralizm religijny ukształtował szczęśliwą formułę współistnienia demokracji i wielu religii bez szkody dla polityki. Walt Whitman, poeta i twórca amerykańskiego mistycyzmu, pisał, że element religijny jest jądrem tej demokracji i wszystkie religie, stare i nowe, mają w niej swoje miejsce. Równoważąc swe wpływy w obrębie tolerancyjnego państwa prawa, liczne kościoły Ameryki nie będą zapewne propagatorami kolejnych krucjat.
Religijność i oświecenie
Amerykanie zawsze byli narodem religijnym. Wielość wyznań sprawiła, że Alexis de Tocqueville, opisując Amerykę, zwrócił uwagę, iż mieszkańcy tego kraju od początku myśleli o tym, jak religia może wesprzeć demokrację i pluralizm. Myśl polityczna ojców założycieli była oparta na filozofii oświecenia, angielskiej tradycji prawnej i demokratycznych tradycjach antyku. Na tym fundamencie udało się stworzyć republikę szanującą duchowość obywateli i wolną od religijnej nietolerancji. James Madison, czwarty prezydent USA, pisał, że droga do sukcesu republiki polega na "zamknięciu w granicach jednego społeczeństwa tak wielu odmiennych klas obywateli, by tworzenie przez większość niesprawiedliwych związków stało się mało możliwe". Mnogość wyznań nie doprowadziła więc do dramatycznych konfrontacji, a wpływ poszczególnych kościołów na politykę był ograniczany przez interesy pozostałych.
Amerykańscy protestanci nie rezygnowali jednak z wywierania presji na Waszyngton. Jeśli polityka budziła ich moralny sprzeciw, zalewali Kongres petycjami. Przykładem skutecznej interwencji grup religijnych był protest przeciw polityce handlowej USA w latach wojen opiumowych (1834-1860). USA próbowały równoważyć deficyt w handlu z Pekinem, importując do Chin opium z Turcji i Indii; praktyka ta została ukrócona w wyniku interwencji amerykańskich misjonarzy w Chinach oraz wiernych, których zmobilizowali w Ameryce. W ostatnich latach dwa odłamy Kościoła protestanckiego, fundamentaliści i ewangelicy, uzyskały jednak duży wpływ na politykę, także zagraniczną. Szczególny niepokój budzi to, że ich przekonania religijne, na przykład w kwestii walki z islamem, poparcia dla Izraela i dialogu z innymi wyznaniami, są konfliktogenne.
Uczeń czarnoksiężnika
Ameryka przeżywa religijny renesans. Straciły jednak na popularności główne, z natury tolerancyjne nurty protestantyzmu: metodyści, prezbiterianie, baptyści, luteranie i Kościół episkopalny. Katolicy, choć jest ich w USA wielu, nie są wpływową grupą. Choćby dlatego, że ich rosnące szeregi tworzą w dużej mierze biedni imigranci z Ameryki Łacińskiej. Rośnie znaczenie zmarginalizowanych kiedyś odłamów protestantyzmu: zielonoświątkowców, fundamentalistów i ewangelików. Wierni tych kościołów sami wybrali niegdyś emigrację na obrzeża życia społecznego. Gdy w latach 20. doszło do konfrontacji między zwolennikami teorii Darwina a konserwatywnymi protestantami, wśród tych drugich nastąpił rozłam. Wyłoniła się grupa "separatystów", którzy postanowili się odwrócić od społeczeństwa otwartego na świeckie teorie naukowe. Jej szczególnie radykalny odłam, fundamentaliści, zamknął się w dobrowolnej izolacji. Nieco mniej doktrynalnie usposobieni protestanci, neoewangelicy, odcięli się od fundamentalistów, pozostali przy literalnym rozumieniu Biblii i wybrali tylko częściowe oderwanie od spraw publicznych. Pozostali są skłonni do dialogu z innymi nurtami chrześcijaństwa.
Dla polityki zagranicznej szczególne znaczenie ma stosunek tych grup do dialogu z katolikami, muzułmanami i innymi wyznaniami, a także religijny zapał, z jakim popierają Izrael, wojnę na Bliskim Wschodzie i ortodoksyjnych Żydów. Prawdą jest jednak, że gdyby nie Karl Rove, doradca prezydenta Busha, nie byłoby to dla spraw światowych tak ważne. Rove, projektant sukcesów wyborczych Busha juniora i Partii Republikańskiej, wprowadził radykalnych fundamentalistów i ewangelików na salony polityczne. Szukając sposobu na poszerzenie bazy wyborczej republikanów, pracował nad politycznym obudzeniem najbardziej konserwatywnych grup protestanckich. Pod względem wyników wyborczych odniósł sukces. Związany z ewangelikami George W. Bush, zaliczający się do grupy "nowo narodzonych chrześcijan", krótko cieszył się bezwarunkowym poparciem elektoratu, który stanął za nim murem w sprawie interwencji w Iraku. Szybko okazało się, że bez poparcia tej grupy nie da się przeforsować żadnej decyzji prezydenta.
Kevin Phillips w książce "Amerykańska teokracja" twierdzi wręcz, że Bush stał się zakładnikiem fundamentalistów i ewangelików. Prezentujący bardziej stonowane opinie Walter Russell Mead w eseju "Kraj Boga?" ogranicza się do refleksji, że wrogie nastawienie fundamentalistów do przedstawicieli innych wyznań może być przyczyną kłopotów w polityce zagranicznej. Wspomina też z melancholią, że liberalny protestantyzm był religią ojców założycieli i duchowym zapleczem mężów stanu, którzy przeprowadzili Amerykę przez wojny światowe oraz lata zimnej wojny. Rove oddał zaś decydujący głos polityczny grupom jak najdalszym od skłonności do pokojowego rozwiązywania sporów i pluralizmu. Wśród republikanów zapanowała moda na "nieprzyznawanie się" do prezydenta Busha, widoczna w kampanii przed wyborami uzupełniającymi do Kongresu.
Koniec świata
Prąd kulturowy, który ożywił konserwatywne nurty protestantyzmu, reanimuje animozje między nimi a innymi wyznaniami. Do głosu dochodzi tradycyjna niechęć tych kościołów do międzynarodowej współpracy, a zwłaszcza ponadnarodowych struktur politycznych. Fundamentaliści nie chcą mieć do czynienia z ONZ zrzeszającą państwa różnych wyznań. Zdumiewające powodzenie, jakim cieszy się seria książek "Left Behind" (Pozostawieni z tyłu) Tima LaHaye'a i Jerry'ego Jenkinsa, powinno dać do myślenia. Wielomilionowe nakłady dowodzą popularności przekonań religijnych, na których oparta jest ta opowieść o wniebowstąpieniu wybranych. Mniej więcej od początku XIX wieku pewne grupy konserwatywnych protestantów przyjęły własną interpretację Apokalipsy św. Jana. Zgodnie z nią ludzkość czeka Armagedon, który będzie ostatecznym starciem dobra ze złem. Dla wielu tzw. nowo narodzonych chrześcijan (protestantów, którzy przeszli ponowną konwersję jako dorośli) będzie to moment fizycznego wniebowstąpienia, podczas gdy inni zostaną "pozostawieni z tyłu". Ma się to zdarzyć, według wielu Amerykanów, lada moment, bo wojna w Iraku jest wypełnieniem proroctw i oznacza, że ostateczna walka się rozpoczęła. Na oficjalnej stronie internetowej serii "Left Behind" zamieszczono wyniki sondażu, według których 42 proc. Amerykanów uważa, że koniec świata się zaczął. Taka interpretacja Apokalipsy nie jest zgodna z nauką Kościoła katolickiego i wielu wyznań protestanckich. Powieść LaHaye'a i Jenkinsa wyraża niechęć "nowo narodzonych chrześcijan" do międzynarodowych organizacji (ONZ służy opanowaniu świata przez Antychrysta). Nie oszczędza katolików (Watykan też jest narzędziem Antychrysta) ani "nie odrodzonych" protestantów, których Królestwo Boże ominie na równi z niewiernymi i katolikami. Los ten będzie oszczędzony religijnym Żydom, którzy nawrócą się w ostatnich dniach apokalipsy.
Zrozumienie religijnego przywiązania fundamentalistów i ewangelików do sprawy Izraela powinno przynieść ulgę tym, którzy przypisują szczególne wpływy lobby izraelskiemu w Ameryce. Organizacje żydowskie nie zdziałałyby bowiem wiele, gdyby nie wsparcie tych protestantów, dla których jest to religijnym obowiązkiem. Starają się oni tak wpływać na politykę zagraniczną USA, by zmierzała ku wypełnieniu obietnicy, którą Bóg złożył Abrahamowi. Jak pisze Mead, "wierzą oni, że Bóg Abrahama pobłogosławi Amerykę, jeśli ona będzie błogosławić Izraelowi".
Powrót Boga
Wnioski, jakie z renesansu religii wyciąga Madeleine Albright, napawają większym optymizmem. "Nie można już trzymać Boga z dala od polityki zagranicznej" - pisze w książce "The Mighty & The Almighty" (Potężni i wszechmocny). Albright uważa, że wzrost politycznego znaczenia fundamentalistów i ewangelików oraz konfrontacja z wojowniczym islamem musi położyć kres chłodnej, intelektualnej polityce zagranicznej, niegdyś uprawianej przez Kissingera. Religia, a właściwie religie muszą się znaleźć, zdaniem pani sekretarz, w centrum myślenia o polityce zagranicznej, stały się bowiem treścią życia wielkich populacji i potencjalnym zarzewiem konfliktów. Najwyższa pora, by duchowy pierwiastek przeniknął do świata dyplomacji. Albright zwraca uwagę na renesans religijny w Indiach i krajach islamu, a nade wszystko przypomina polityczne wpływy Jana Pawła II. Przykładem tchnięcia religijnego ducha w politykę jest dla niej wspieranie przemian społecznych w Polsce przez Kościół katolicki i papieża. Jak pisze Albright, Jan Paweł II zrealizował obietnicę zawartą w przydomku biskupów Rzymu "pontifex maximus" (największy budowniczy mostów) i zbudował most łączący zachód Europy z jej wschodem.
Zdaniem Albright, przykładem błędów amerykańskiej polityki zagranicznej, polegających na braku zrozumienia dla siły religijnej motywacji, było poparcie USA dla szacha Iranu Rezy Pahlaviego. Zlekceważono wtedy religijną opozycję. Waszyngton nie docenił siły, która miała pchnąć zwolenników ajatollaha Chomeiniego do obalenia szacha. W poszukiwaniu w regionie innego sojusznika, który mógłby się stać zaporą dla politycznej ekspansji Sowietów, Amerykanie wsparli afgańską partyzantkę. Tam zaś niedowartościowanie religijnego pierwiastka okazało się grzechem obu zimnowojennych mocarstw, do dziś brzemiennym w skutki. Dlatego współczesną politykę zagraniczną musi cechować szacunek i zrozumienie dla uczuć religijnych. Albright zdaje się jednak nie doceniać niechęci fundamentalistów do tego, co nazywają "papizmem".
Jądro demokracji
Przy wszystkich niepokojących elementach religijnego odrodzenia w Ameryce należy przypomnieć, że pomnożyła się też liczba tzw. katolików Jana Pawła II, społecznie konserwatywnych, lecz nieskłonnych do konfrontacyjnej polityki zagranicznej. Główne nurty protestantyzmu, choć ostatnio mniej popularne, są przesycone tradycją tolerancji i dialogu. Nienaruszony pozostaje fundament republiki, której ojcowie czerpali od Johna Locke'a, protoplasty liberalizmu i oświeceniowej tolerancji. Chrześcijaństwo i oświecenie były, jak pisze Marcin Król w "Historii myśli politycznej", elementami konstytutywnymi współczesnej myśli politycznej, na niej zbudowano nową republikę. W ten sposób powstało społeczeństwo, w którym pluralizm religijny ukształtował szczęśliwą formułę współistnienia demokracji i wielu religii bez szkody dla polityki. Walt Whitman, poeta i twórca amerykańskiego mistycyzmu, pisał, że element religijny jest jądrem tej demokracji i wszystkie religie, stare i nowe, mają w niej swoje miejsce. Równoważąc swe wpływy w obrębie tolerancyjnego państwa prawa, liczne kościoły Ameryki nie będą zapewne propagatorami kolejnych krucjat.
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.